Katilina poskoczył jak opętany, a poczciwy Organista aż przycupnął z przestrachu.
— Kto to mówi? — krzyknął gromowym głosem, pojmując od razu całe niebezpieczeństwo podobnego zarzutu.
— Ny, proszę wielmożnego pana, to nie ja uchowaj Boże, to pan Żachlewicz.
— Łotr nad łotrami!
— Prawda, prawda, wielmożny panie — przyznawał żyd skwapliwie i przestraszony gwałtownością swego imponującego gościa, nieznacznie nakręcał ku drzwiom.
— Zkądżeś słyszał o tem wszystkiem? — pytał Katilina zastępującego mu drogę.
— Ny, słyszałem, że już kilkunastu chłopów z rozmaitych wsiów przysięgało przed komornikiem.
— A Juljusz o niczem nie wie!
— To źle wielmożny panie! Potrzebaby jakoś radzić!
Katilina uderzył się w czoło.
— Zastałem niedawno Żachlewicza u Gągolewskiego. Obadwaj łotry muszą być w spółce!
I zgrzytnął zębami, a twarz jego tak groźny przybrała wyraz, że nie bardzo odważny Organista cofnął się aż za przyległą szafę.
— Ajaj to jakiś hajdamaka... — poszepnął w duchu.
Katilina już ani nie spojrzał na niego. Pomknął ku drzwiom i odbierając konia z rąk stróża, wskoczył
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/404
Ta strona została przepisana.