Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/405

Ta strona została przepisana.

w siodło i jak szalony popędził gościńcem ku Buczałom.
Bystry i przenikliwy jego umysł poznał od razu całe niebezpieczeństwo sytuacji.
Niektóre dziwactwa i szczególności starościca można było w samej rzeczy wziąść za wybryki zwichnionej głowy, a jeśli tylko w takiem świetle dały się przedstawić sądowi, musiały nieodzownie pociągnąć za sobą unieważnienie testamentu, na którym jedynie opierało się dziedzictwo Juljusza.
Cała jego fortuna miała pójść jak przyszła nagle i niespodziewanie, jak powiew wiatru.
— Za plecyma Żachlewicza stoi hrabia — mruknął Katilina półgłosem śród rozmyślania. Ale poczekajno mój jaśnie wielmożny, pogadamy z sobą! — dodał prawie z radośnym uśmiechem.
Nie łudzą się co do doniosłości niebezpieczeństwa, nie mógł jednak przytłumić pewnego za dowolnienia z tych wypadków, które energicznej jego naturze tak obfite do działania nastręczały pole.
Wiedział on, że nie mając ani jednej chwili do stracenia, potrzeba jak największą rozwinąć gorliwość i wszelkich możliwych użyć środków, aby pokrzyżować plany przeciwnikom, i zażegnać chmurę, nim jeszcze przygotowany wystrzeli z niej piorun.
Zanosiło się oczywiście na walkę zawziętą, a Katilina czuł się w swoim żywiole i z góry już obliczał tryumfy zwycięztwa.
— Naprzód zajdę z mańki mandatarjusza... — poszepnął napędzając konia do szybkiego biegu.