— A gdzież pan Żachlewicz? — zapytał dalej skwapliwie.
— Został u pana sędziego.
Katilina z całej siły zaciął konia i jak strzała pomknął ku zabudowaniu dominikalnemu.
— Walnie, wyśmienicie! — poszepnął w duchu — Obudwu naraz schwycę na wędkę!
Pan mandatarjusz z fajką na długim cybuchu w głębokiem zamyśleniu przechadza się po kancelarji.
Nieoceniony aktuarjusz-poeta, pan Gustaw Chochelka, siedzi poważny i nadęty przy stoliku, a gryząc pióro w zębach, czeka na rozkazy swego pryncypała. Tymczasem zaś zwykłym trybem podciąga kołnierzyki, muska bakenbardy i jeży czuprynę, a bogdaj czy nie szuka końcówek do jakiego nowego miłośnego wiersza.
W tyle przy drzwiach w pokornej postawie stoi dwóch chłopów z Oparek, Hawryło Facuła i Kiryło Gierega.
Obadwaj przyszli na sprawę, do wielmożnego sędziego.
A była to nie lada między niemi sprawa.
Zeszli się w karczmie w niedzielę po południu, a dyspotując o różnych przedmiotach, różnej także byli opinii.