szczykiem bandyckim, najcelniejszym artykułem garderoby pana Chochelki.
Jednocześnie drzwi rozwarły się z trzaskiem, a Katilina wszedł do pokoju.
Twarz jego miała swój zwykły spokojny i niedbały wyraz, tylko do owego uśmiechu szyderczego w ustach i oczach przymieszało się coś jak ukryta groźba.
Mandatarjusz powitał go zwykłemi ukłonami. Katilina badawczym okiem powiódł dokoła i uśmiechnął się z podwójną złośliwością.
Papierowa kapa między dwoma szafami zatrzęsła się z lekka.
— Pan sam jesteś panie Gągolewski? — zapytał mandatarjusza.
— Sam.
Katilina rzucił się na sofkę i szpicrutem poklepał po butach.
— Coż tam słychać? — zapytał znowu, a ukradkiem łypnął ku nieszczęsnej kapie papierowej.
— Nic — odparł mandatarjusz cokolwiek zaniepokojony.
— Nic zgoła nowego!
— Przynajmniej ja o niczem nie wiem.
Katilina zagwizdał przez zęby.
— Przybyłem umyślnie, aby się czegoś dowiedzieć od pana — ozwał się znowu po chwili.
Mandatarjusz wzruszył ramionami, ale zaniepokoił się na prawdę.
— Jakichże nowin spodziewałeś się pan dobrodziej
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/415
Ta strona została przepisana.