odemnie? — odwarzył się zapytać.
Katilina bystro wpatrzył się w mandatarjusza, a ten mimowolnie cofnął się o krok w tył.
— Ołańczuk nie powrócił?
— Dotąd nikt go jeszcze nie widział w całem dodominium.
Z oczu Katiliny złowrogi jakiś strzelił wyraz.
Porwał się z sofki i szybko postąpił ku stołowi.
Mandatarjusz odetchnął ciężko: zdawało mu się, że Katilma zmierza ku fatalnemu ukryciu.
— Daj mi pan z łaski swojej arkusz papieru! — żądał niebezpieczny gość.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył na zawołanie.
Katilina usiadł przy stoliku, pochwycił za pióro i zamaczawszy w niezgrabnym kałamarzu z zamachem szastnął po papierze.
Nagle rzucił się gwałtownie.
— Cóż za ochydny masz pan atrament! — wykrzyknął i pochwycił za nieszczęśliwy kałamarz.
Mandatarjusz z przestrachu przykląkł na obadwa kolana.
W tej chwili kałamarz z świstem przemknął mu już ponad głową i pozostawiając sporą plamę na okazałym nosie, padł trafnie wymierzony w kąt między szafy, poza papierową zasłonę.
I nagle głośny rozległ się bżdżęk, pomieszany z wykrzykiem gniewu i przestrachu.
Fatalna flaszka ugodziła w samą czaszkę Żachlewicza i rozbiła się w drobne kawałki.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/416
Ta strona została przepisana.