Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/417

Ta strona została przepisana.

— A to co? — wykrzyknął Katilina z udanym przestrachem.
— Gwałtu! ratunku! — zawrzeszczał okropnym głosem Żachlewicz — zamordowano mię!
Przygłuszony nagłem, niespodziewanem uderzeniem, wziął nieborak lejący się zewsząd atrament za czystą krew w pierwszym przestrachu i wysuwając się raczkiem z swego ukrycia, jęczał w niebogłosy.
— Krew! krew! ratunku!
Mandatarjusz stał jak wryty na miejscu, a z przestrachu, gniewu i oburzenia, nie mógł wyrzec ani słowa.
Katilina zanosił się od śmiechu.
— Cóż pan tam robiłeś do djabła panie Tachlewicz? — zapytał nareszcie.
Zelektryzowany szyderczym dźwiękiem tego głosu, Żachlewicz porwał się na równe nogi i ocierając strugi atramentu od gęby i nosa, uspokoił się wprawdzie co do swego uszkodzenia, ale za to wściekłym, zawrzał gniewem i z zaciśniętemi pięściami prawie o krok naprzód postąpił ku Katilinie.
— Po cóż pan tam wlazłeś, panie Tachlewicz? — pytał niezmieszany szyderca.
— Bo mi się tak podob.... bało... — silił się powiedzieć pan Żachlewicz, ale na nieszczęście zachlisnął się nową strugą atramentu.
— Wybornyś sobie panie Tachlewicz!
— Nie nazywam się Tach...chle...wicz — zachlisnął się znowu biedak na pół z złości, na pół z nowego napływu atramentu.