Tym czasem osłupiały na razie mandatarjusz opamiętał się jakoś i w groźnej wyprężył się postawie.
Postępek Katiliny rozgniewał i oburzył go do żywego, a przywieziono właśnie przez Żachlewicza wiadomości, śmiałem natchnęły go postanowieniem.
— Co mi teraz zrobi, kiedy za tydzień już wezmą djabli samego dziedzica... — mruknął sam do siebie.
I w jednej chwili zmieniony do niepoznania, postąpił na przód ku Katilinie.
— Co to znaczy? — krzyknął — w moim domu!...
Katilina rzucił nań jedno spojrzenie, a mandatarjusz co żywo cofnął się w tył i zamilkł jak zaczarowany.
Katilina postąpił ku drzwiom.
— Wody! — krzyknął do sieni.
Potom spokojnie wrócił na środek pokoju i rzekł akby nic nie zaszło:
— Zaraz się pan Tachlewicz umyje, a potem będę się starał wytłumaczyć!
— Nie nazywam się Tachlewicz! — wrzasnął Żachlewicz z wściekłością.
— Tak, pan komisarz nie nazywa się Tachlewicz! — ozwał się mandatarjusz buńczuczno.
I odzyskując całą swą powagę podniósł się na palce i groźnie schmurzył czoło.
Katilina parsknął urągającym śmiechem i postąpił naprzód ku niemu.
Ale w tem rozwarły się drzwi, a do kancelarji wleciała przestraszona krzykiem pani sędzina, a za nią pan Chochelka i służąca z konewką wody.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/418
Ta strona została przepisana.