Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/419

Ta strona została przepisana.

O la Boga! co się tu dzieje? — krzyczała pani sędzina zasapana.
— Nic zgoła — odpowiedział Katilina drwiąco-uspokajającym tonem. — Pan Tachlewicz trochę się poplamił, ale się zaraz obmyje.
Tu pan mandatarjusz nie mógł powstrzymać się dłużej.
— Dosyć tego! — zachuczał gromowym głosem. — Nie chcę już cierpieć dłużej! Niedbam więcej o służbę u dziedzica który sobie jakichś od świata posprowadzał łaj.....
Nie dokończył, bo twarz Katiliny tak groźny przybrała wyraz, że i śmielszy z natury mógł się przestraszyć na prawdę.
Pan Chochelka zawczasu salwował sobie ku drzwiom rejteradę, a pani sędzina cała drżąca poskoczyła na bok i rzucając mężowi spojrzenie opamiętania, zawołała upominająco:
— Bonifasiu! Bonifasiu!
Ale Bonifasio jeszcze w sroższy wpadł ferwor i chciał już dokończyć sens przerwany, kiedy Katilina postąpił spokojnie ku niemu i patrząc mu bystro w oczy, rzekł zwolna a dobitnie:
— Słuchajno aspan, czy myślisz, że jak w imieniu dziedzica krzyknę na chłopów, to się potrafisz ochronić od pięćdziesięciu kijów?
Mandatarjusz struchlał cały.
Wiedział aż zanadto dobrze, że wciągu swego długoletniego urzędowania zraził sobie chłopów na zabój i że na pierwszy wykrzyk Katiliny zleciałyby się