państwa... — dodał wskazując na drzwi.
— Pójdź Bonifasiu! — krzyknęła pani sędzina i cożywo za rękę pociągnęła skonsternowanego mężulka.
Chochelka już przed chwilą znikł gdzieś jak kamfora.
Katilina obrócił się do Żachlewicza, który chyłkiem chciał także wymknąć się z pokoju.
— Za pozwoleniem — rzekł, zastępując mu drogę. — Pomówimy z sobą, kilka słówek.
— Ależ ja pana dobrodzieja nie znam! — wykrzyknął Żachlewicz prawie z rozpaczą.
— Nic nie szkodzi, to mię poznasz zaraz.
— Czegóż pan chcesz odemnie?
— Maleńkiego wyjaśnienia.
— Wyjaśnienia.
— Tylko wyjaśnienia... — pomyślał i duch wstąpił w nikczemnego tchórza.
— Niech pan siada! — prosił Katilina.
I rzucając się sam na drelichową sofkę, zmusił swą ofiarę usiąść koło siebie.
— Teraz — rzekł z flegmą i spokojem — zaczniemy mówić na serjo.
Żachlewicz uczuł, że mu się znowu jakoś duszno zrobiło w piersiach.
Katilina ciągnął dalej z naciskiem:
— Wiem o wszystkiem, o wszystkiem, panie Tachlewicz.
Chudy, skrzywiony człowiek drgnął cały.
Katilina świdrujący utopił w nim wzrok.
— Pan jesteś wielkim łotrem, panie Tachlewicz!
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/421
Ta strona została przepisana.