Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/422

Ta strona została przepisana.

— Panie dobrodzieju! — krzyknął skrzywiony człowiek i porwał się z sofy, a oczyma łypnął ku drzwiom.
— Pan jesteś wielkim łotrem — powtórzył Katilina z większym naciskiem i kładąc mu swą silną, szeroką rękę na ramieniu, zmusił go siąść napowrót.
— Czegóż pan dobrodziej żądasz odemnie? — wybełkotał Żachlewicz na pół nieprzytomny z wściekłości i podłego tchórzostwa.
Katilina zaśmiał się z gryzącem szyderstwem.
— Nie bój się — rzekł — nie będę ci roztrząsał sumienia, jesteś łotrem dla siebie i dla kryminału! mnie nic do tego.
— Panu dobrodziejowi nic do tego? — poszepnął tchóż mechanicznie, jakby się uspakajając tem zapewnieniem.
— Ja chcę cię tylko zrobić nieszkodliwym sobie.
Żachlewicz szeroko rozwarł oczy i wypatrzył się na swego dręczyciela, jak delinkwent na sędziego.
Katilina z silnym naciskiem prawił dalej:
— Powiedziałem panu, że wiem o wszystkiem, o wszystkiem...
Żachlewicz przytłumił w sobie ciężkie westchnienie.
— Dostawszy pana teraz w swoje ręce...
— W swoje ręce! — wydzwonił Żachlewicz z piekielnym przestrachem, i aż ciemno zrobiło i się w oczach.
Katilina kontynuował niezrażony.
— Chcę po prostu korzystać z przypadku, a mó-