Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/426

Ta strona została przepisana.

wnika, a jej uspokojony, prawie zadowolony wyraz, zachwiał go cokolwiek.
— Na jaką nową myśl mógł wpaść ten łotr? — zagadnął się zaniepokojony.
— Jużem gotów — ozwał się Żachlewicz.
— A więc... Proszę pisać.
I rzucając się napowrót na sofkę, zaczął dyktować prędko:
„Wielmożny mości dobrodzieju!
„Zmuszony odkryć całą szczerą prawdę, wyznaję otwarcie, że proces przeciw testamentowi nieboszczyka starościca Mikołaja Żwirskiego, wytoczyłem za ścisłem porozumieniem z moim pryncypałem, jaśnie wielmożnym hrabią Zygmuntem Żwirskim, który mię w wszelkie potrzebne zaopatrzył fundusze i do wszelkich odpowiednich upoważnił kroków. Sam JW. hrabia nie chciał dlatego tylko pod własnem wystąpić imieniem, że przeświadczony najzupełniej o niesłuszności procesu, bał się skompromitować wobec ludzi honoru. Podejmując się zaś w jego imieniu popierać całą sprawę, nie łudziłem się także co do jej moralnej podstawy, wszakże do dziś dnia udało mi się poprowadzić wszystko jaknajlepiej. Sowitem łapowem ująłem komornika, pana Dezyderjusza Gramarskiego, pieniędzmi i przyrzeczeniami na przyszłość zapewniłem sobie pomoc i świadectwo p.p. Gągolewskiego, Girgilewicza i innych!...“
— Koniec? — podchwycił skwapliwie Żachlewicz.
— Jeszcze tylko krótkie zakończenie:
„Z szczerą otwartością i najpełniejszem zaufaniem