gruby od pieca, a tam dopiero odszukano zbiega.
Biedny Adoniś parafiański, przestraszony energicznem wystąpieniem Katiliny, zaraz w pierwszej chwili za bezpiecznem obejrzał się schronieniem, a odkryty teraz drżał jak listek i krzyczał jak opętany.
— Ja się do niczego nie mieszałem! Ja nic tutaj nie znaczę!
Wyciągnięty za nogi z swej kryjówki, nie dał się uspokoić żadnem przedstawieniem, a osmolony i okopcony szedł na zawołanie Katiliny jak zbrodniarz pod rusztowanie.
Przestrach jego oburzał samego mandatarjusza.
— Cóż to do djabła! — zawołał z indygnacją — głowę panu nie urwie!
I popchnął go naprzód a sam za nim w pokornej postawie wsunął się do kancelarji.
Katilina parsknął głośnym śmiechem, na widok opłakanego stanu biednego aktuarjusza.
— Cóżto pan kominy wycierałeś, panie Chochelka?
Niefortunny Adoniś rozkrzyżował ręce i wybełkotał na nowo z pospiechem rozpaczy:
— Ja się do niczego nie mieszałem, ja tu nic nie znaczę!
— Ale któż pana obwinia?
Panu Chochelce lżej się trochę zrobiło na sercu.
— Myślałem...
Katilina machnął ręką wzgardliwie i obracając się do Żachlewicza, rzekł rozkazująco:
— Odczytaj pan swój list głośno, panie Tachlewicz.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/428
Ta strona została przepisana.