Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/429

Ta strona została przepisana.

Były rządca orkizowski skurczył i zgarbił się we dwoje i odczytał świeżo napisany list głośno od początku do końca.
Mandatarjusz rozdziwił gębę, wytrzeszczył oczy i stał jak piorunem rażony.
— Ja... jakto — wybełkotał wreszcie po dobrej chwili — pan Żachlewicz utrzymuje, że, że.... pieniędzmi zapewnił sobie moje świadectwo!
— Jak pan słyszysz.
— To... to... fałsz... potwarz!
— Powiedz pan raczej zdrada! — odparł drwiąc Katilina.
Obracając się zaś do Żachlewicza, zagrzmiał dobitnie:
— No, panie Tachlewicz, powiedzże mu w oczy co napisałeś.
Żachlewicz spuścił oczy na dół i szepnął głosem bez dźwięku i wyrazu:
— Tak... to wszystko prawda!
— Kłamstwo! ani złamanego szeląga nie widziałem! — wołał mandatarjusz z całego gardła — gdzie dowody, gdzie świadkowie?
Katilina z złośliwym śmiechem radował się z położenia swych ofiar.
— Cicho, cicho moi panowie — nie chcę was poróżnić naprawdę. Wart Pac pałaca a pałac Paca!
I przystępując prędko do Żachlewicza, wyrwał mu list z ręki i rzekł z przyciskiem:
— Skończyliśmy z sobą panie Tachlewicz! Ruszaj do djabła!