Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/430

Ta strona została przepisana.

Żachlewicz cożywo pochwycił za czapkę.
Katilina otworzył drzwi i zawołał wójta.
— Słuchaj — rozkazywał z tą dobitną bezwzględnością, która chłopa naszego zawsze domimowolnego zmusza szacunku — każesz dwom ludziom odprowadzić tego pana aż za granicę naszego dominium!
— Ja tu mam bryczkę... Jest na folwarku! — ważył się wtrącić Żachlewicz.
— Bryczkę przytrzymaną na folwarku, aresztuję do jutra w imieniu dziedzica. Pan przejdziesz się piechotą, panie Tachlewicz.
— Ależ panie....
— Bez długich zachodów. Dalej wójcie wyprowadź go!
Żachlewicz w bezsilnej złości zgrzytnął zębami, ale prędko jak kot czmychnął za drzwi.
Katilina obrócił się nagle do mandatarjusza.
— Teraz my jeszcze pomówim ze sobą kilka słów! — rzekł z przerażającym przyciskiem.
— Jam niewinny w niczem! — wybełkotał mandatarjusz.
Katilina rzucił się gwałtownie.
— Pan jesteś łotr na wielki kamień, infamis od stóp do głowy!
— Panie dobrodzieju ja tego.... to...
— Mógłbym aspanu sprawić łaźnię, żebyś ją popamiętał do samej śmierci, ale niech cię djabli biorą! Ruszaj na cztery wiatry! Za dwie godziny aby ani śladu nie było po tobie w całym kluczu.
— Ależ panie dobrodzieju.... ja ulegam cyrkuło-