Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/439

Ta strona została przepisana.

Katilina obrócił się i z trzaskiem pociągnął za sówkę u drzwi.
— Co to znaczy? — krzyknął hrabia prawie zaniepokojony.
— Aby nikt nie przeszkodził — odparł Katilina obojętnie i pociągnąwszy za sobą małe safianowe karło, usiadł w pobliżu hrabiego, który zaczynał już zżymać się widocznie.
— Panie hrabio — ozwał się nareście bez wstępu z silnym naciskiem — przybyłem tu w pełnem zaufaniu w honor i charakter pana hrabiego, tak wielbiony w całej okolicy.
— Czegóż chce właściwie? — przerwał hrabia z nietajoną niechęcią.
— Fanie hrabio, na to imię i na ten honor szarpią się właśnie ludzie bez czci i wiary.
Nieprzygotowany na taki wstęp, hrabia rzucił się w fotelu w najwyższem zdziwieniu.
Katilina niezrażony prawił dalej.
— Rzucają na pana hrabiego ohydną potwarz, bezczelne oszczerstwo.
— Nie rozumiem pana — odrzekł hrabia, nieposiadając się z zdziwienia.
— Pan hrabia pozwoli, że odczytam mu coś zamiast przedmowy.
Hrabia skinął ręką, na znak przyzwolenia. Katilina dobył list Żachlewicza i odczytał głośno. Zaraz po pierwszych wierszach znanego nam pisma hrabia porwał się z fotelu i stanął jak wryty, a trupia bladość okryła jego piękną szlachetną twarz.