Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/455

Ta strona została przepisana.

rozrzewnieniem — uspakajała mię wszelkiemi siłami i pocieszała, całowała, podarowała liczne przygotowane łakocie i zabawki... Niedałam się utulić śród płaczu i łkania, aż nagle sen zmrużył moje powieki...
Miaziarz wstrząsł głową jakby opowiadanie to niemiłe sprawiło na nim wrażenie.
— Tak jechałyście kilka dni... — ozwał się prędko.
— Powóz pierwszy gdzieś zniknął nam z oczu i my same już odbywałyśmy dalszą podróż.
— Przybyłyście wreście do Lwowa... — kontynuował sam maziarz.
— Nieznajoma pani wprowadziła mię do bardzo ładnego pomieszkania, podała mi prześliczne sukienki, kazała mi nazywać się ciocią, a obsypywała mię tylą pieszczotami, że dzięki wrażliwości dziecięcego serca, za tydzień uspokoiłam się zupełnie i tylko kiedy niekiedy pomyślałam o matce, pozostałej gdzieś w kuźni dalekiej, która jak mnie upewniała ciocia Tączewska, miała kiedyś zgłosić się do mnie. Tymczasem mijały dnie, tygodnie, miesiące.... przeniesiona w inną sferę, przyzwyczajona do innego życia.... coraz rzadziej myślałam już o matce, której miejsce ta doskonale umiała zająć kochana, nieoceniona ciocia.
— Byłaś więc szczęśliwą odtąd? — zapytał maziarz, a twarz jego rozjaśniała się nagle.
— O bardzo szczęśliwą, zupełnie szczęśliwą... Podrósłszy, zaczęłam uczęszczać do jednego z pierwszych konwiktów, ciocia siwiejąc i starzejąc się coraz bardziej, przemieniła się w babunię, a bardzo zręcznie umiała zawsze zbywać wszelkie zapytania, odnoszące