Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/464

Ta strona została przepisana.

dzy i woli?... Nie obijałoż się ustawicznie o moje uszy, że nieboszczyk był dziwakiem i warjatem?... Dlaczegóż nie powstrzymałem mej zaborczej ręki i nie starałem się z własnego popędu sprawdzić lub zbić naprzód tego zarzutu?...
I w tej chwili biedny Juljusz z głębi serca złorzeczył świetnemu losowi, którego mu do tej chwili zazdrościł świat cały.
I nagle duszno mu się zrobiło w przepysznych ścianach pałacu, jakieś cigżkie brzemię przytłaczało mu piersi, chciał wybiedz na dziedziniec i zebrać myśli pod tchnieniem świeżego powietrza.
— Muszę starać się naprawić mój błąd niegodny — mruknął. — Lepiej późno niż nigdy.
Postąpił spiesznie ku drzwiom, ale nagle cofnął się napowrót.
W progu pojawił się niespodziewanie pan mandatarjusz.
— Pan Gągolewski! — poszepnął i zdziwiony wzruszył ramionami.
Zacny mandatarjusz niezwyczajną miał minę. Zgarbiony i skurczony we dwoje, kłaniał się nisko a wyglądał strasznie jakoś niepewny siebie.
— Pan dobrodziej daruje — zaczął bełkotać ledwie zrozumiale — że ośmielam się jeszcze naprzykrzać panu dobrodziejowi, ale ufny w jego szlachetność charakteru....
— Cóż to się stało? — zawołał Juljusz, nie pojmując nic jak w rogu.
— Oddalony bez wszelkiego poprzedniego uwiado-