Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/468

Ta strona została przepisana.

wszy kilka wierszy na papierze, podał go spiesznie mandatarjuszowi.
Pan Gogolewski ukłonił się nisko i promieniejąc od radości wyszedł z pokoju.
Za drzwiami zaśmiał się z cicha.
— Djablo utrę nosa Chochelce! — mruknął półgłosem.
— Ten Juljusz! — dodał kiwnąwszy głową.
— Ot, co dureń to dureń! ale nie ma co mówić z charakterem, dalibóg z charakterem.
Juljusz tymczasem oburzony i przestraszony porywczem i dowólnem postanowieniem swego przyjaciela, postanowił natychmiast udać się do hrabiego, i przeprosiwszy go usilnie, pozostawić mu wszelką wolność działania.
Gdyby on sam zechciał odstąpić od procesu — poszepnął sam do siebie z silnem postanowieniem — to ja nie odstąpię. Ani jednej chwili nie chciałbym zatrzymać majątku, krórego nie mógłbym posiadać z spokojnem sumieniem.
Już wychodził z pokoju aby wsiąść do powozu, kiedy znowu ode drzwi cofnął się zdziwiony.
W progu ukazała się olbrzymia postać Kośtia Bulija.
Miał w ręku gruby kij sękaty, a na plecach słomianą koszałkę grubo wypchaną, jakby w jakąś daleką wybrał się podróż.
— Sława Bogu i Jezusowi! — mruknął stary kozak, kłaniając się ku ziemi.
Cóż mi powiecie Kośtiu Buliju? — zapytał Ju-