Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/470

Ta strona została przepisana.

Proste a dobitne słowa starego kozaka dziwny otuchę wlewały w zburzoną pierś młodzieńca. Zdawało mu się jakoś instyktowo, że po tem świadectwie może być spokojny w własnem sumieniu, choćby nawet przegrał sprawę w obec prawa i ludzi.
— I kiedyżto kum Dmytro chce się widzieć ze mną? — zapytał naraz.
— Jutro.
— Jutro?
— Od dwunastej w nocy.
— W tem samem miejscu?
— Tak jasny panie, w lipowej ulicy.
— Tam zastanę was?
— Nie, zastaniecie samego kuma Dmytra.
— Ja na dwa dni wybrałem się w drogę — dodał, głos jego zadrżał zlekka.
Po twarzy młodzieńca dziwny jakiś przemknął niepokój.
— Sami jedziecie Kośtiu? — zapytał z lekkiem wahaniem.
Kośt’ zrozumiał snąć zapytanie, bo mimo niezwyczajnie zasmuconej twarzy, lekki uśmiech mignął mu około ust.
— Sam — odpowiedział krótko.
— A obok kuma Dmytra obaczę jeszcze i kogo innego? — zapytał młodzieniec pospiesznie, jakgdyby jakąś drażliwą chciał przezwyciężyć niepewność.
— Obaczycie jego córkę.
— Jego córkę! — wykrzyknął Juljusz i uderzył się w czoło.