Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/480

Ta strona została przepisana.

— Psy się ani ruszą! — szepnął. — Wronie oko skutkowało! Złodziej żyd tak długo mi odmawiał tej odrobiny trutki! — dodał jakby z żalem ukrytym.
I zręcznie i zwinnie w jednem mgnieniu oka zsunął się na dół.
Sięgnął za pazuchę, a w ręku długi błysnął mu nóż.
— No Kośtiu Buliju — mruknął półgłosem — porachujemy się raz z tobą! Kogut już zapiał, twój djabeł ci nie pomoże, psij synu!
I nędznik zgrzytnął zębami, jak głodny wilk, na widok zdobyczy.
Nagle drgnął i niespokojnie obejrzał się dokoła.
— Będzie słota — mruknął — a jam już potruł psy i nie mogę odwlekać dłużej!
— Cicho, głucho — poszepnął uspokojony po krótkiej chwili. — Słota nie nadejdzie i za godzinę! Mam czas!
Wstrząsł się i rzucił z ramion jakiś spory ciężar.
Byłto pęk silnych kołów bukowych i gruby powróz z lipowego łyka.
Chyłkiem na plecach postąpił ku chacie, koły przyparł pod ścianę, a z łykiem posunął ku drzwiom.
Zasilił powróz w około żelaznej klamki, a potem odstąpił szybko i przywiązał go mocno do grubego jesiona, co piął się o kilka kroków od chaty.
— Teraz niech sobie z wewnątrz otworzy drzwi — mruknął nędznik i uśmiechnął się zadowolony, a potem prędko pochwycił za koły i postąpił pod okno.