Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/481

Ta strona została przepisana.

— Jest w domu — mruknął — widząc że światło przebija się zza okiennic.
I znów w ów głuchy, przytłumiony wybuchł śmiech.
— Pozabijałeś sobie okiennice, aby cię nikt nie podejrzał jak z upiorem i djabłem wchodzisz w konszachty. Poczekajno bratku!
I wtykając kół silnie w ziemię, przyparł go silnie do okiennic.
— Teraz ją sobie otwórz! — poszepnął z dzikiem szyderstwem.
I to samo powtórzył przy dwóch dalszych oknach chaty.
Potem przystanął i odetchnął ciężko.
— Djabeł mu nie pomoże bo już po pół nocy, a ucieknąć mi nie ucieknie!
I sięgnąwszy za pazuchę, szastnął nagle po swej odzieży, a w ręku zajęło mu się kilka zapałek.
Przeczekał spokojnie aż zgorzała siarka, a potem przytkał zapałki do sporego pęku wyjętych z kieszeni kłaków i wszystko razem rzucił na dach chaty....
— Nareszcie zapłacę ci stary zbóju za moich sto kijów i moje doby zmarnowane! — rzekł głośniej i nowy rozżarzywszy ogień rzucił na dach przyległej stodoły.
A potem kapelusz głęboko zasunął na czoło jak strzała pomknął ku bramie.
Wdrapawszy się zwinnie jak kot na szczyt bramy, rzucił jeszcze raz okiem po za siebie, a na widok jasnych płomieni, wybuchających zwolna na dachu,