Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/484

Ta strona została przepisana.

bliskim miasteczku jakiegoś osławionego żyda przechowywacza kradzieży, a pod pozorem że do wielce zyskownej przysposabia się wyprawy, wyłudził od niego truciznę na oba czujne i wierne psy.
Dokonawszy teraz zbrodni, uciekł co tchu przez pola i łąki.
W znacznem oddaleniu przystanął na chwilę i obejrzał się po za siebie.
Dom i stodoła stały w jasnych płomieniach.
Zbrodniarz dziko łysnął oczyma.
— Zaczyna się grzać nieboraczek — mruknął z okrutnem zadowoleniem.
W tej chwili w przyległych Buczałach ponuro i donośnie zagrzmiały dzwony.
Zbrodniarz przeżegnał się skwapliwie.
— Już biją na gwałt — poszepnął po chwili. — Tak prędko się spostrzegli...
— Nic nie szkodzi — pocieszał się po krótkiej pauzie — przybędą za późno.
I nie obzierając się, jął jakby gnany furją uciekać dalej.
Nędznik ani się domyślał, że ohydna jego żądza zemsty zupełnie obcą wybrała sobie ofiarę, okrutna zbrodnia nad wcale niewinną zawisła głową.
W blado oświetlonej chacie, siedziała Jadzia w kącie przy ścianie, głowę wsparła na śnieżnej dłoni, a myślom snąć wolny puściła obieg, bo w jej na pół przymrużonych oczach, i koło ust różanych malował się jakiś błogi, swobodny uśmiech.