Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/490

Ta strona została przepisana.

— To ogień, to pożar wielki Boże! — krzyknęła i upadła na kolana.
Gorący gąszcz dymu wzmagała się coraz bardziej.
Jadwiga nie mogła odetchnąć, okropny zaksztusił ją kaszel a w głowie zakręciło się jak w kołowrocie.
— Ratunku! — pomocy — wyjęknęła śród kaszlu.
Ale któż ją mógł usłyszeć?
Maziarz w lipowej ulicy pod Buczałami oczekiwał Juljusza, Kośt’ Bulij wybrał się wczoraj w dalszą jakąś podróż, a groza sąsiedztwa zaklętego dworu odstraszała z daleka każdego przechodnia.
Krótką chwilkę leżała Jadwiga bezprzytomnie na kolanach.
Nagle nadludzką kupiąc w sobie siłę, porwała się na nogi i uderzyła pięścią w okno.
Krew trysnęła z śnieżnej rączki, ale okiennica oparła się uderzeniu. Wszakże przez wyrżniętą w niej w kształcie serca dziurę, wionęło powietrze z zewnątrz.
Dziewczę odetchnęło i z największem wytężeniem odsunęło zasuwkę od okiennicy.
Ale podparta z drugiej strony okiennica trzymała się jak przykuta.
— Ratunku! pomocy!.. — zawołała dziewczyna trochę głośniej.
Ale cicho było na dworze, tylko nad jej głową huczało i trzeszczało coraz okropniej.
— Ratunku! pomocy!... — powtórzyła dziewczyna z dziką obłąkaną rozpaczą.