Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/494

Ta strona została przepisana.

— Co gorsza — mruknął po chwili — ulewa się zbliża a Juljusza niewidać.
W dusznem i parnem powietrzu głucha i grobowa panowała cisza, żaden listek nie zaszemrał na drzewach, tylko zdała od dworu zalatywał czasami przeraźliwy, złowrogi wrzask sowy i puchacza. Zasnute czarnemi chmurami niebo, ponuro i groźnie spoglądało na ziemię a od pory do pory jakby w jawny znak gniewu strzeliło zygzakiem błyskawicy na zachodzie.
Maziarz lepiej owinął się płaszczem i usiadł a pnia rozłożystej lipy.
— Będę czekał aż do deszczu — poszepnął i przechylając głowę na piersi w głęboką zapadł zadumę.
A snąć coś ważnego zaprzątało jego serce i głowę, bo oczy lśniły mu nadziemskim blaskiem, a w tej chwili wyglądały jak dwie jedyne gwiazdy, zbłąkane z nieba na ziemię.
Przed jego duszą dziwny, fantastyczny odsłonił się obraz nie mający ni związku, ni znaczenia....
Jakiś ptak wielki, dumny, wspaniały śnieżny pierzem a potężny w szpony, siedział w swem gnieździe, spokojny i bezbronny w poczuciu swej siły i szlachetności....
Aż tu z boku jakiś olbrzymi a potworny pod gniazdo zakrada się pająk i chyłkiem i milczkiem zaczyna osnuwać jego jedno skrzydło i szpon jeden...
Z każdą chwilą rośnie sieć straszna, sieć z żelaza, spajanego krwią i łzami!... już jedno skrzydło i