Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/497

Ta strona została przepisana.

Niebył to jednak nikt inny, jak tylko nasz poczciwy Girgilewicz z atamanem, gumiennym i kilką parobkami na folwarcznych koniach, tudzież zacny mandatarjusz z swym sztabem, panem Gustawem Chochelką i policjantem przy pałaszu.
Na folwarku pierwszy spostrzegł ataman ogień w Żwirowie i dał co tchu znać ekonomowi.
Girgilewicz zerwał się jak opętany, bo trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nader skory był zawsze do ratowania w wszelkich wypadkach tego rodzaju. Nieraz o dwie mile pędził do pożaru i swym stentorowym głosem obejmował zaraz komendę nad gaszącymi.
To też i teraz w jednem mgnieniu oka zarzucił gunię bojową na siebie, nieodstępny nahaj pochwycił w rękę i dopadłszy do stajen folwarcznych, wsiadł na oślep na pierwszego lepszego konia.
— Za mną, taj tylko! — huknął na pobudzonych parobków.
I już na czele całego hufce pomknął ku Żwirowu.
Wszystkim zdawało się z początku że sam dwór się pali, na różne też wszyscy wpadli domysły.
— Może to tylko tumany puszcza nieboszczyk! — zawołał gumienny.
— Taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz i zaciął konia.
— Tuman czy nie tuman! — zawołał energiczny ataman — musimy być przy ogniu. Wszystkim razem nieboszczyk karków nie ukręci.