Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/498

Ta strona została przepisana.

— Taj tylko! — potwierdził swoim trybem Girgilewicz i znowu zaciął konia.
Na zakręcie w lipową ulicę, spotkał się hufiec z mandatarjuszem, który przebudzony przez wartownika aresztu, uznał za potrzebne znajdować się w własnej urzędowej osobie na miejscu pożaru.
Dla większej jednak okazałości i większego bezpieczeństwa wziął z sobą Chochelkę i policjanta.
Biedny aktuarjusz wyrwany z ramion Orfeusza, blady jak trup, w najgrubszym negliżu jechał na starej szkapie pana sędziego, oboma rękami trzymał się grzywy, a zębami dzwonił prawdziwie jak na gwałt.
Policjant na jedno ramię wdział swój mundur, a pałasz w pospiechu na prawy przewiesił bok.
Nikt jednak nie zapomniał w popłochu, że dwór zaklęty choć opuszczony, jest pełen rozmaitych kosztownych sprzętów, z których możeby się coś dało uratować dla siebie.
Obadwa hufce pędziły razem, a dopiero w połowie lipowej ulicy przekonali się wszyscy, że dwór stoi nienaruszony.
— To Kośt’ Bulij się pali! — zawołał ataman.
Mandatarjusz skrzywił się niechętnie.
— Pal go djabli — mruknął — ja jak warjat zerwałem się ze snu!
— Dalej, taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz...
Za kilka chwil cały orszak stanął na miejscu pożaru.
Tylko nieszczęśliwy Chochelka nie mógł tak