Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/499

Ta strona została przepisana.

pędko przytrzymać konia, a wyprzedziwszy mimo wolnie o kilka kroków swych towarzyszy, zaczął wrzeszczeć w niebogłosy i tracąc z przestrachu równowagę, padł jak długi na ziemię.
Girgilewicz tymczasem skoczył z konia, a za jego przykładem poszli wszyscy.
Chata i stodoła Kośtia Bulija, stały już w jasnych płomieniach. W stodole paliły się ściany, u chaty dogorywał z dzikim łomotem zrąb dachu.
Na niebie krwawa wznosiła się łuna, a tuż w jej pobliżu jedna błyskawica migała po drugiej.
A dziwnie jakoś strasznym i uroczystym wydawał się w tej chwili sam dwór zaklęty.
Wysokie okna promieniały odblaskiem płomieni, szare mury wpadały w jakąś czerwonawą, krwawą barwę, a łomot trzeszczących i walących się belek i krokowi zdawał się wewnątrz głuchem odbijać echem.
Girgilewicz przeżegnał się naprzód, a potem wprawnem dokoła rzucił okiem.
— Jezus Marja! — krzyknął — drzwi i okna popodpierane!
— Ktoś musi być w środku — zawołał ataman.
— Taj tylko — potwierdził Girgilewicz, wierny swemu przysłowiu w każdej dobie życia.
Ataman poskoczył ku drzwiom i przywiezioną z z sobą siekierą rozrąbał łykowy powróz, ekonom sam poskoczył do okna, i z wielkiem natężeniem odsunął kół podpierający okiennicę.