Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/501

Ta strona została przepisana.

jednym susem poskoczył ku oknu...
I już, już miał zniknąć w płomieniach, kiedy ktoś szybko jak strzała przedziera się przez tłum przerażony, pochwytuje za kołnierz młodzieńca i herkuliczną siłą ciska nim jak piłką napowrót w ręce Girgilewicza.
— Gałgany! trzymajcie tego warjata! — zagrzmiał nowy przybysz piorunującym głosem i sam w mgnieniu oka zniknął w płomieniach.
Wszyscy wydali nowy wykrzyk zgrozy i zdziwienia.
Byłto Katilina.
Nazajutrz miał już na zawsze opuścić Oparki, a w nocy jakby go jakaś tajemnicza parła siła, chciał zajrzeć jeszcze raz w pobliże zaklętego dworu, zbliżyć się jeszcze raz do swej nieznajomej wybawicielki, która jak wiemy tak silnie sprawiła na nim wrażenie.
I w sam czas jeszcze przybył, aby ją ujrzeć w oknie i szybko jak strzała pospieszyć na jej ratunek.
Juljusz na gwałt rwał się za nim.
Ale na szczęście Girgilewicz wziął słownie surowy mandat Katiliny, oboma ramionami pochwycił w pół Juljusza i przywołując sobie jeszcze gumiennego i atamana w pomoc, powtarzał raz poraź:
— Nie puszczę, taj tylko!
Za Katiliną przez nagły pociąg wichru gęstsze do wnętrza chaty buchnęły płomienie, a z przerażającym hukiem i łomem zawalił się tej samej chwili zrąb dachu.