Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/502

Ta strona została przepisana.

Wszyscy przeżegnali się przerażeni.
Sam mandatarjusz zapomniał całą swą nienawiść do Katiliny i z trwogą i zwątpieniem załamał ręce.
A tuż i chmurne i zagniewane od dawna niebo miało czynnie wmieszać się w tok działania.
Dotychczas huczało tylko złowrogo ale nagle strasznem ozwało się grzmotem.
Okropna błyskawica rozdarła na dwoje czarne po za łuną sklepienie, a dwa pioruny uderzyły w pobliżu tak szybko po sobie że jeden zdawał się tylko ścigać i przygłuszać drugi.
Okropny popłoch ogarnął całe grono, zciśnione teraz w jeden gęsty kłąb nieruchomy.
A prawie jednocześnie z okropnym hukiem grzmotu jakiś dziki, nadludzki, przeraźliwy jeszcze głos ozwał się w pobliżu, a jakaś postać ludzka pojawiła się jakby z pod ziemi od strony ogrodu.
— Jezus Marja! — wrzasnął tłum w dzikiej zgrozie i jakby za jednym rozkazem padli wszyscy na kolana.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wydzwonił zębami najśmielszy ze wszystkich ataman.
— Nie... nie... boszczyk, t... t... taj tylko! — jęknął Girgilewicz i puszczając Juljusza, padł wraz z mandatarjuszem plackiem na ziemię...
Wszyscy poznali nieboszczyka starościca!...
Upiór jeszcze okropiejszy wydał wykrzyk i prędzej od błyskawicy, przemknął się jakby w powietrzu przed oczyma widzów i zniknął w. płomieniach.