Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/510

Ta strona została przepisana.

— Co to jest? Co się stało? — zapytał ochrypłym, urywanym głosem.
Mandatarjusz cofnął się w tył i jakieś mrowie przeszło go od stóp do głowy a pod wpływem pierwszego wrażenia nikt nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
— Cóż tu zaszło? — zasapał stary kozak.
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście — odezwał się pierwszy wójt.
— O tak wielkie nieszczęście! — powtórzyli chłopi i mimo swej obawy i odrazy z współczuciem pokiwali głowami.
Chłopek nasz żadnego ciosu losu nie pojmuje lepiej, nie czuje głębiej jak klęskę pożaru, który w jednej chwili chłonąc jego dobytek, zdaje się zarazem urągać okrutnie z jego żmudnej i ciężkiej pracy i tego znoju przelanego bozowocnie i z tych trosk, obaw i nadziei, jakim ulegał rok cały.
Kośt’ Bulij drżał na calem ciele i dzikiem dokoła powodził spojrzeniem.
— I spaliło się co? — pytał dalej prawie w obłąkaniu.
— Wszytko — odpowiedział wójt cichym głosem.
Stary kozak wstrząsł gwałtownie głową i jakby jakieś ukryte przezwyciężając wąchanie, zawołał znowu z febrycznym pospiechem.
— W chacie nie była... nie było nikogo.
Wójt wzruszył ramionami.
— Tać w chacie była jakaś dziewczyna...