Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/511

Ta strona została przepisana.

— I ocalała?! — wrzasnął kozak i swą olbrzymią dłonią pochwycił za ramię mówiącego.
— Gdzietam ocalała — ozwał się ataman z boku, bo biedny wójt okropnie przestraszony dotknięciem kozaka, nie miał nawet siły odpowiedzieć.
— Zginęła,
— Zginęła! — powtórzył okropnym głosem kozak.
I puszczając wójta, pochwycił oboma rękami atamana i zatrząsł nim jak słomą w powietrzu.
— Mów jak było, co się stało, mów, mów! — wrzeszczał i trząsł swą ofiarą coraz silniej.
— Gwałtu, co chcecie, co robicie, poczekajcie!
— Cóżto, oszalałeś? — zawołał z swej strony mandatarjusz.
— Mówcie wszystko jak było? — krzyczał dalej kozak.
— Na cóż, jak było? — zawołał turmoszony niewinnie ataman wpadając w ferwor. — Przylecieliśmy wszyscy za późno, kiedy już zaczęły się palić ściany!... No... w oknie pokazała się jakaś młoda dziewczyna... no, dziedzic chciał ją ratować, ale nie puścił go komisarz:
— Nie puścił go! — zaryczał kozak przeraźliwie.
— Ta, bo sam rzucił się w płomienie... my już myśleli, że i on się spali, ale w tem no... załyskało, zagrzmiało, zaczęły bić pioruny... no... taj...
— Mówże — rozkazywał olbrzym napół szalony z samej ciekawości.
— No, taj pojawił się naraz nieboszczyk pan!