Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/512

Ta strona została przepisana.

— Nieboszczyk pan!
— Aha! on sam! Zakrzyczał, że aż człowiekowi szpik zastygł w kościach i wskoczył w ogień, pan komisarz wyleciał nazad a nieboszczyk sobie tam został aż trzask, prask, rum, bum zawaliła się chata!
— Nad obojgiem?!
— Nad obojgiem.
Kośt’ Bulij jęknął, że aż zimny dreszcz przeszedł wszystkich przytomnych.
— Gdzież ich trupy! — wrzasnął i z dziką rozpaczą oboma pięściami uderzył się w czoło.
— Nie ma z nich ani śladu — ozwał się wójt.
— Zniknęły gdzieś zupełnie, taj tylko — przemówił nareszcie Girgilewicz, który przez cały ciąg tej sceny, stał niemy i nieruchomy na boku.
— Zniknęli oboje z chaty — zawołał kozak z jakimś niepodobnym do opisania wyrazem, a z oczu strzeliła mu jakaś zagadkowa błyskawica, jasny promyk nadziei.
I znowu oboma pięściami uderzył się w czoło i stanął nieruchomy na miejscu, jakby jakąś ukrytą ścigał myśl.
I nagle wstrząsł się gwałtownie i w całej swej postawie zaczął drżeć i wiać się jak listek osiki.
Obecni chłopi w milczeniu potrząsali głowami, a Girgilewicz ze znaczeniem palcem powiódł po czole i mruknął przez zęby:
— Taj tylko.
Wtem Kośt’ Bulij wyprężył się w całej postawie