Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/513

Ta strona została przepisana.

i tak jakimś gniewnem i groźnem powiódł po wszystkich spojrzeniem, że biedny Chochelka aż przykląkł na obadwa kolana.
— A wy tu czego chcecie? — zagrzmiał nagle dobitnym głosem. — To moja zagroda, moje obejście, kto was tu zaprosił?
Mandatarjusz mimo całej swej dumy i powagi, uznał za rzecz stósowną cofnąć się o parę kroków i tłumaczyć się otwarcie:
— Przybyliśmy wyszukać trupa dziewczyny i ułożyć relacje do cyrkułu.
Kośt’ Bulij rzucił się gwałtownie.
— Jakiej dziewczyny? tu nie było żadnej dziewczyny! — zagrzmiał piorunującym głosem, w jednej chwili zmieniony nie do poznania.
— Ależ widzieliśmy ją wszyscy — ozwał się mandatarjusz.
— Lżesz drabie! — huknął kozak, folgując zupełnie swej gwałtowności — przyszliście kraść, co mi zostało od ongia! Ale ja was tu nauczę!
— Taj tylko! — wybąknął Girgilewicz oniemiały z zdziwienia i indygnacji.
Mandatarjusz posiniał cały na tak srogą obelgę, doznaną wobec tylu świadków.
— Co mówisz? — zawołał z półgroźbą.
Ale stary kozak straszny był w swej olbrzymiej, herkulicznej postaci, z temi na pół obłąkanemi oczyma i Konwulsyjnie drgającemi usty.
— Ejże nie żartujcie ze mną! fora, won! pó-