Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/515

Ta strona została przepisana.

Tu wstrząsł się cały i nadstawiając pilnie ucha tu gościńcowi, rozkrzyżował naraz ręce jakby już nie chciał pasować się dłużej z samym sobą.
Poskoczył ku furtce ogrodowej i obzierając się dokoła bystrem i badawczem okiem, włożył dwa palce w gębę i świsnął głośno i w jakiś szczególny sposób.
I przystanął cicho z rozwartemi na pół usty i bacznie wychylonym uchem, cały drżący jak listek.
Krótką chwilę trwało grobowe milczenie, tylko serce starego kozaka biło jak młotem.
Nagle od strony ogrodu taki sam głośny i wyraźny ozwał się świst.
Kozak drgnął gwałtownie i padł na kolana.
Łzy jak groch spłonęły mu z oczu, pierś wydęła się wysoko, a twarz rozpromieniła dziwnem szczęściem i radością.
— Tam na wysepce! — mruknął urywanym tchem. — O dzięki, dzięki ci Boże......
Wieść o strasznych i dziwnych wypadkach w Żwirowie rozbiegła się lotem błyskawicy po całej okolicy, a zaraz rano doniosła się do uszu hrabstwa w Orkizowie.
Wszakże całe zasłyszane zdarzenie zdawało się tak dziwacznem, niepojętem, trudnem do uwierzenia, że około południa hrabia wysłał umyślnie pisarza prowentowego do Oparek, aby bliższych i pewniejszych zaczerpnąć wiadomości.
Właśnie też w tej chwili cała rodzina hrabska z wielką niecierpliwością oczekuje powrotu posłańca.