Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/527

Ta strona została przepisana.

Stary kozak siedzi pod tą samą rozłożystą lipą, pod którą maziarz oczekiwał wczoraj Juljusza.
Srebrny blask księżyca opromienia go od stóp do głowy i nadaje olbrzymiej jego postaci cod więcej jeszcze fantastycznego, przerażającego, złowrogiego.
Gęste krzaczaste brwi głębiej zasunęły mu się na oczy, usta i zęby zacisnęły się silniej a twarz przybrała jakiś nad miarę ponury i tajemniczy wyraz.
Snąć jakieś ciężkie myśli odzywają mu się w pamięci, bo czasami wstrząsie głową śród głębokiej zadumy, a często zerknie z pod oka ku pustemu dworowi i coś niezrozumiale mruknie pod nosem.
Nagle podniósł się z ziemi i stanął oparty o lipę, a olbrzymia postać jego wydaje się niemal potworną w półmroku księżycowego oświetlenia.
— Brat z bratem — mruknął bez związku i z impetem potarł się po czole.
I zerknął znowu ku narożnym oknom zaklętego dworu, a potem pilnie nadstawił ucho.
— Jedzie — poszepnął.
— Jedzie brat niegodny! — dodał półgłosem a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Kośt’Bulij obok dawnych niechęci ku hrabiemu miał go jeszcze teraz za głównego i właściwego motora procesu przeciw testamentowi starościca.
— Skrzywdził brata za życia — mruknął dalej sam do siebie — a po śmierci targnął się na jego sławę, z chciwością chciał z niego zrobić warjata.... ale.....