Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/529

Ta strona została przepisana.

kich przesądów i zabobonów z wychowania, a przecież jakiś dziwny, niepojęty ogarnął go strach i jakoś ciężko zrobiło mu się na piersiach.
Kośt’ Bulij zbliżył się do konia i z nienacka pochwycił go za uzdę.
— Cóż to znaczy?! — krzyknął hrabia.
— Jasny pan zsiądzie....
— A cóż się z moim koniem stanie?
— Odprowadzę go do oficyn...
Hrabia skoczył na ziemię i rzucił cugle Kośtiowi.
Kost’ Bulij poprowadził konia ku zawalonym napół oficynom.
Hrabia pozostał na dziedzińcu, a coraz silniej ogarniała go owa jakaś nieświadoma, nieokreślona obawa i niespokojność. Zaczął sobie już wyrzucać, że ulegając pierwszemu popędowi sam jeden o tej porze przybył na schadzkę, i radby się był z całej duszy wymknął napowrót.
Obejrzał się dokoła, i znowu zimny przejął go dreszcz.
Przed nim jeżył się stary opuszczony dwór: okrążony rojami nietoperzy, opromieniony bladawym blaskiem księżyca dziwnie jakąś straszną i fantastyczną miał w tej chwili postać.
Stada świrków darły się przeraźliwie po wszystkich stronach, sowy i puchacze wrzeszczały w przyległych oficynach, a wewnątrz dworu jakieś głuche, złowrogie rozlegało się echo.
Stare, rozłożyste lipy, modrzewia i jasiony, cią-