Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/530

Ta strona została przepisana.

gnące się rzędem wokoło dziedzińca, rzucały przed siebie długie i potworne cienia, i jakby jakiemś kołem magicznem otoczyły cały przestronny dziedziniec.
Hrabia jakby dla nabrania otuchy i odwagi zaczął prędko przechadzać się wokoło.
— Po cóż tu właściwie przybyłem? — mruknął sam do siebie.
— Jakąż to tajemnicę ma mi zwierzyć Kośt’ Bulij
I przystanął na miejscu, a głowę w głębokiej zadumie pochylił na piersi.
Wpadł na ten sam tok myśli, jakim oddawał się przez całą drogę jadąc do Żwirowa.
Poznawał zupełnie jasno, że takzwany dwór zaklęty jakaś dziwna i głęboka osłania tajemnica.
Lecz na czemże polegała ta tajemnica?
Po wczorajszej rozmowie z starym klucznikiem rozpamiętywał pilnie, o ile tajemnica ta mogła w czemkolwiek odnosić się do niego.
Jak już poznaliśmy mniej więcej, życie hrabiego i jego rodziny płynęło tak zwykłym i powszednim trybem, że chyba jakiś przypadek nieprzewidziany mógł je z jakimkolwiek niozwyszajnym połączyć zdarzeniem.
Od pierwszego dzieciństwa nie mógł hrabia jak wiemy pogodzić się z swym bratem starszym. Główna tego wina ciężyła na jego matce nieboszczce starościnie, która nie lubiła pasierba, a wszelkie pieszczoty zlewała na własnego jedynaka.
Pierwsze powstałe ztąd zarody niechęci między