Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/536

Ta strona została przepisana.

Mimo to pewnym krokiem wstąpił za klucznikiem na szorokie schody marmurowe, które urywając się co kilka stopni, prowadziły na pierwsze piętro pałacu.
Głuche, przerażające echo odzywało się za każdym krokiem nocnych wędrowców.
Hrabia drżał jak listek, ale już nie z samej tylko nieświadomej zgrozy.
Schody te wywoływały w nim liczne i rozrzewniające wspomnienia z lat dziecięcych. Ileż to razy zchodził temi schodami z matką, boną lub guwernerem, a jak często odbierał surowe upomnienia, że dwa schody przeskakiwał naraz, chcąc dorównać Mikołajowi, dla którego pięć i sześć nie było wielką przeszkodą.
Raz był upadł przy podobnej próbie i do rkwi skaleczył głowę, a ileż to potrzeba było pieszczot matki, aby uśmierzyć ból nieznośny.
Przeszło ośmnaście lat nie stąpił tu nogą, bo odwiedzając brata w czasie choroby, zwiedził tylko pół pałacu.
Stary kozak jakby odgadując stan duszy hrabiego, obrócił się nagle i przyświecając latarnią dokoła, rzekł z pewnym naciskiem:
— Czy jasny pan widzi dobrze?
— Widzę. Idź tylko spieszniej!
Kost’ Bulij szybko postąpił naprzód, a niebawem stanął na górze.
Szeroki kurytarz rozbiegał się z tąd na dwie strony a wprost schodom wspaniałe znajdowały się drzwi.