Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/538

Ta strona została przepisana.

latarkę postawił na ziemi, a sam postąpił ku znanemu nam machoniowemu bióru i pozapalawszy woskowe świece w obudwu dwuramiennych kandelabrach, postawił je na szerokim stole dębowym w pośrodku sali.
Blask świec nie oświetlał jasno całej przestrzeni.
Dalsze rzędy portretów rodzinnych wyglądały jak w mgłe a ustawione po kątach zbroje i trofea wojenne przybierały w cieniu jakieś potworne, fantastyczne postacie.
Hrabia czuł że mu serce bije gwałtownie, i jakieś zimne mrowie przechodziło go czasami od stóp do głowy. Znajdował się o pół nocy w opuszczonej sali swych przodków w towarzystwie człowieka, który w całej swej postaci, w każdym ruchu i spojrzeniu miał coś naprawdę przerażającego.
Kośt’ Bulij odkąd wstąpił do czerwonego pokoju, wydawał się jeszcze surowszym i uroczystszym nawet niż przed chwilą. Twarz jego przybrała jakiś dziwny, niepodobny do opisania wyraz. Stanął nagle na miejscu jak wryty i skrzyżowawszy ręce na piersiach, wlepił wzrok nieruchomy w jeden kąt sali.
Hrabia powiódł oczyma po ścianach obwieszonych portretami, a mimo tajemnej zgrozy, jaka nim wstrząsała, wyprostował się nagle w całej postawie, a nawet uśmiech szczęścia i dumy rozjaśnił mu twarz zmieszaną.
Widok tylu sławą okrytych przodków zdawał się niespodziewaną napawać go odwagą i otuchą, bo za-