Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/540

Ta strona została przepisana.

Nagle postąpił o krok dalej i zatrzymał się przed wizerunkiem brata.
Wstrząsł się z lekka i z przytłumionem westchnieniem pokiwał głową.
Z oczu Kośtia Bulija strzeliła błyskawica. Wyprężył się w całej postawie, brwi zasunął głęboko na oczy, a pozostawiając jedną rękę na piersiach, drugą podniósł w górę i przemówił głuchym a uroczystym głosem:
— Przypatrzcie mu się dobrze jasny panie, bo to portret brata, którego skrzywdziliście za życia i chcecie skrzywdzić po śmierci.
Hrabia odskoczył jak opętany, a nie przygotowany na tak nagłe i osobliwsze zagadnienie, omal lichtarza nie opuścił z przestrachu.
— Co mówisz? — wykrzyknął.
Kośt’ Bulij w tej samej groźnej i uroczystej postawie postąpił o krok naprzód.
— Mówię jasny panie — ciągnął dalej z szczególnym naciskiem — że dość cierpienia sprawiliście nieboszczykowi panu mojemu za życia, i moglibyście dać mu już święty spokój po śmierci.
Hrabia rzucił się gwałtownie.
— Co to znaczy? Nie rozumiem! — zawołał i wypatrzył się na starego kozaka osłupiałemi pod pierwszem wrażeniem oczyma.
Kost’ Bulij ze złością zacisnął zęby.
— Może nie prawda? — szepnął.