Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/546

Ta strona została przepisana.

i zgrozy, na pół obłąkanemi oczyma wpatrzył się w postać złowrogą.
Starościc chwilę jeszcze stał w progu nieruchomy jak z głazu, nagle postąpił o krok naprzód i przemówił cichym i uroczystym, a zarazem surowym i szorstkim głosem:
— Bracie! Zygmuncie!
Hrabia w zabobonnym przestrachu wyciągnął obie ręce przed siebie.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wybąknął złamany zupełnie na duchu.
Na ustach starościca mignął uśmiech.
— Uspokój się, bracie, ja żyję — przemówił spokojnie i stanowczo.
— Żyjesz?! — wybełkotał hrabia, a w oczach jego malowała się niepewność i nieprzytomność.
W jednej chwili zdało mu się nagle, że go jakaś senna trapi mara.
I rzucił się gwałtownie w fotelu, a oboma rękami potarł oczy.
Starościc tymczasem powolnym krokiem zbliżył się ku niemu i z wolna położył mu rękę na ramieniu.
Hrabia drgnął i poskoczył w górę.
W piekielnym popłochu chciał wołać ratunku i szukać pomocy. Obejrzał się skwapliwie, a w drugim kącie sali jeżyła się tylko olbrzymia postać Kośtia Bulija, i iskrzyły się z pod gęstych brwi jego ponure, złowieszcze oczy.
Hrabia z dziką zgrozą powalił się bezsilny na-