Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Struchlał biedny Sałamacha.
— Gdzie? proszę wielmożnego sędziego — ważył się zapytać drżącym głosem.
— Tam, w Werbbecyrku — odpowiedział mandatarjusz uroczyście. — Oto przypatrz się: dwa razy czerwonym ołówkiem podkreślili twego syna!
I przy tych słowach podsunął na pół nieżywemu Sałamasze pod sam nos listę konskrypcyjną, gdzie w jednem miejscu uderzały dwie grube kreski czerwone.
— Widzisz tu, twój syn, Jurko Sałamacha, z pod numeru 47 ciągnął z uroczystą powagą, wodząc palcem ponad kreskami — a tu go podkreślili, ma to znaczyć, że chcą go wziąć koniecznie. Zapewne ten oficer, co przed dwoma laty był tu na konskrypcji, wyświadczył ci taką przysługę.
— Bogdajby go Pan Bóg skarał — wyjęknął stary Sałamacha żałośnie, i ledwo mu oczy nie wylazły, tak oczami wpatrzył się w te zagadkowe dla niego znaki. Za cóż on nastał na moją zgubę!
Pan sędzia wzruszył tylko ramionami.
— Ach wielmożny panie, czy nie masz już żadnego ratunku! — zawodził dalej przerażony ojciec.
— Wiesz co mój dobry Sałamacho, jeśli nie masz czym grubo poforsować aby go wybawić na złość werbecyrkowi, to daj od razu wszystkiemu pokój. Poddaj się losowi i siedź cicho.
— Ach, wielmożny panie toż to mój jedynak! a do tego i niezdatny, ma krzywe nogi.
— Ej co tam nogi! ale ręce ma proste, a przecież rękami dźwiga się karabin.