Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/553

Ta strona została przepisana.

— Ale dlaczegóż bracie nie pozwoliłeś się mi nigdy uniewinnić z tego kroku, dlaczegóż odtąd nie chciałeś nigdy usłyszeć ani jednego słowa z ust moich?
Starościc uśmiechnął się z goryczą.
Hrabia szybko ciągnął dalej:
— Zaślepiłeś się w prostej dziewce do szaleństwa, do zupełnego. Zapomnienia się, odrzucałeś ze wzgardą wszelkie przedstawienia, wszelkie rady i upomnienia.... Nie było innego środka uleczenia cię od silnej warjacji.
Starościc gwałtownie ściągnął brwi, a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Podniósł się cokolwiek z siedzenia i ozwał się szorstkim i surowym głosem:
— Więc i przed własnem sumieniem osłaniasz się maską faryzeuszowskiej obłudy. Aby mię uleczyć od urojonego szaleństwa, chciałeś mię przyprawić o rzeczywiste. Narzucając się na sędziego mych losów zrobiłeś się zarazem siepakiem i wykonawcą swych własnych wyroków, godząc we mnie ciosem zdradzieckim, obłudnym i nikczemnym, mniemałeś mi wyświadczyć dobrodziejstwo! Czyn podły i haniebny, chcesz liczyć za zasługę!...
— Mikołaju! bracie — ozwał się hrabia drżącym głosem i blady jak trup podniósł się także na pół z owego siedzenia.
Starościc z goryczą wykrzywił usta.
— I nietylko że skaziłeś, skalałeś, oplułeś, zdeptałeś nogami najwyższe, najszlachetniejsze uczucie, do