Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/555

Ta strona została przepisana.

boleść malowała się w jego twarzy.
— Bracie! — zawołał rozrzewnionym głosem, zakrywając twarz rękoma. — Nie zasłużyłem na ten ostatni zarzut!
Starościc wstrząsł się z lekka, jakby mu się nagle żal zrobiło brata.
— Więc Żachlewicz na własny działa rękę? — zapytał skwapliwie.
Hrabia chwilkę milczał, jakby chciał przytłumieć naprzód swe gwałtowne wzruszenie.
— Prawda — rzekł naraz z skruchy i wylaniem — zawiniłem wobec ciebie w latach młodzieńczej lekkomyślności i nierozwagi, ale czyż mię zaraz mniemasz zdolnym, do jednego niegodnego uczynku przyłączać i drugi? O nie, nigdy, przenigdy! — zawołał i i wzdrygnął się z odrazy.
I po krótkiej chwili obopólnego milczenia, zabrał głos na nowo i wyspowiadał szczerze i otwarcie, jak dla przesadnych i ułudnych widoków ambicji dał się obcej namowie nakłonić do nieszczęsnego procesu, którego żadnemi dwuznacznemi nie myślał popierać środkami, a którego skutek pomyślny chciał okupić ręką swej córki jedynej.
Starościc drgnął na to ostatnie zeznanie.
— Przeznaczyłeś ją Juljuszowi? — zapytał z dziwną skwapliwością.
— Dopiero po takiem postanowieniu dałem się uwieść niecnym namowom przeniewierczego oficijalsty.
— Alboż Juljusz kocha twoją córkę?