Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/556

Ta strona została przepisana.

— Tak mi się zdaje, czyli raczej tak mi się zdawało w początkach poznania.
Starościc odetchnął.
— A twoja córka? — zapytał po chwili.
— Eugenia jest bardzo dobrze wychowaną — odpowiedział prędko hrabia z znaczącym przyciskiem.
Starościc machnął ręką z ironicznym uśmiechem.
— To jeszcze nadzieja nie stracona! — mruknął.
I nagle krótką chwilę wypatrzył się w niemem milczeniu na wzruszoną twarz brata i cofając się o krok w tył, wstrząsł głową jakby chciał jakieś gwałtowne przytłumić rozrzewnienie.
— Bracie! — zawołał nagle i rozwarł szeroko ramiona — Zapomnijmy co było!
— Mikołaju! — wykrzyknął hrabia ze łzami w oczach i rzucił się w objęcia brata
I długą chwilę trzymali się obaj bracia w czułym, serdecznym ucisku. Po raz pierwszy uderzyły ich serca rodzeńskiem ku sobie uczuciem, a sprzeczne dusze w bratniem zetknęły się porozumieniu.
— Zygmuncie!
— Mikołaju! — wykrzyknęli obadwaj jednocześnie, i nowym serdecznym zespoili się uściskiem.
A stary kozak, co dotąd zimny i obojętny na pozór stał na uboczu, zaczął nagle oboma rękami ocierać zwilżone oczy, a przyskakując ku obudwom pojednanym braciom, w rozrzewnieniu ściskał ich kolana.
— Sława Bogu! sława! — szeptał z głębokiem nabożeństwem.