Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

cić gotówką ten sam folwark, i jeszcze się zagospodarować po swojemu.
— Uchowaj Boże abym miał kraść! — mawiał pan Girgilewicz z indygnacją — ale jakoś się tak mimochodem uciuła parę groszy. Z tego coś kapnie, z tamtego wściubnie, na tym się zarobi, z tego przygospodaruje, ot taj tylko!
Inaczej trochę mawiali złośliwi ludzie, ale bo też i czegoż ci już nie mówili. Toć między innymi dowodzili niezbicie, że pan Girgilewicz za młodu w piecu palił we dworze i że tylko z łaski jakiegoś pisarza nauczył się trochę czytać i pisać, a jeszcze przed laty piętnastu ani znał nawet jakiegoś Girgilewicza. Wówczas nazywał się po ojcu, stróżu zawałowskiej karczmy, po prostu Onufrym Giergołą.
Ale pan Girgilewicz zadawał wszystkim tym pogłoskom fałsz zupełny.
— Czegoż psie pyski nie oszczekają — żalił się swoim właściwym ekonomskim trybem. — Niech ich Pan Bóg skarze, taj tylko!
Wszakże jednej rzeczy nie mógł zaprzeć się pan Girgilewicz, choćby się na głowie postawił. Że sam z Giergoły przedzierzgnął się na Girgilewicza, o tem tylko ludzie gadali, ale że jedynego swego syna, oddanego do szkół do Sambora, z Girgilewicza przechrzcił na Gergolickiego, do tego sam się przyznawał.
Wszakże miał do tego swoje właściwe powody.
— Co to komu szkodzi, taj tylko — tłumaczył się poufnie. — Chłopak ma talent, może daleko doprowadzić, a to przeklęte nazwisko Girgilewicz stawiłoby mu