Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

— Ej czy nie jakiś koleżka bez służby? — pomyślał w duchu mandatarjusz.
— A zkądże droga prowadzi? — zapytał pan Girgilewicz.
— Wprost z Hermansztadtu, z Siedmiogrodu.
— Trudno abyś pan dziś już zaszedł do Oparek, bo to jeszcze dobra mila wtrącił pan Gustaw Chochelka protekcjonalnie.
— A komużby się tam chciało iść w nocy — odburknął pan Damazy Czorgut wzruszając ramionami. Przenocuję u was w prześwietnej dominii.
Pani sędzina wydęła wargi niekoniecznie uprzejmie, a pan sędzia ledwo na głos nie wyrzekł:
— Chyba w areszcie, ale nie u mnie.
Katilina nie uważał nawet na miny swego gospodarstwa, rozparł się wygodnie w krześle jakby w własnym domu, a dopiero po chwili odezwał się więcej z impertynencją niż grzecznością:
— Tylko nie róbcie sobie państwo żadnej subiekcji, najmniejszego zachodu, ja tam niewiele dbam o wygody.
— Wierzę — wyszeptała pani sędzina półgłosem.
— A zresztą niebawem powetuję sobie za wszystko u kochanego Julka.
— U kogo? — zapytali jednocześnie państwo sąsiedztwo i pan Girgilewicz.
— U Julka, mówię; wasz dziedzic nazywa się przecież Juliusz Żwirowski.
Na taką poufałość z imieniem dziedzica, pogłupieli wszyscy do reszty. Pan sędzia niesłychanie wytrzeszczył oczy, pani sędzina nastrzeżyła uszy, a pan Gir-