Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

gilewicz rozdziawił gębę po ekonomsku, że nie jedna, ale całe stado wron znalazłoby w niej pomieszczenie.
— To pan dobrodziej?... — odezwał się po dobrej dopiero chwili mandatarjusz, grzeczniejąc nagle do niepoznania.
— Co ja? — zapytał pan Damazy na wpół drwiąco.
— Pan dobrodziej jest...
— Dawnym znajomym dziedzica? — dokończyła sędzina.
— Więcej niż znajomym, moja mości dobrodziejko — odparł Katilina napuszony — muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem jego przyjacielem.
— Tak — wydusił z siebie mandatarjusz wiernie i pokornie, ale ukradkiem zerknął na wykrzywione buty i wytarte łokcie mówiącego.
— Mamy z sobą nawet dawne rachunki — ciągnął Katilina dalej.
— Hm, hm — zakaszlał mandatarjusz.
— Pan Girgilewicz nic nie mówił, z otwartą gębą, z wybałuszonemi oczyma stał nieruchomy jak drogoskaz, odkąd powziął wiadomość, że ma przed sobą przyjaciela jaśnie wielmożnego pana.
— Panowie zapewne się już dawno nie widzieli z sobą? — odważyła się zapytać sędzina.
— O tak, już przeszło sześć lat minęło, los w zupełnie przeciwne zapędził nas strony, jego poprowadził do pałacu, a mnie Bóg wie którędy. Musiałem tułać się po rozmaitych dziurach, ukrywać się nawet pod kutą bazyljańską et cætera, et cætera — prawił nieznajomy wpadając w ton wynurzeń.