Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

— No i cóż dalej? — zapytał Katilina niekontent z przerwy.
Pan sędzia obejrzał się jeszcze raz po pokoju, pociągnął nowy haust ze szklanki, i prawił dalej z niejakiem wahaniem.
— Tak, w istocie, w samej rzeczy był jak to mówią patrjotą, ale ten patrjotyzm djablo mu na złe wyszedł, bo i majątek znacznie podszargał, i krwi własnej w kilku przelał okazjach, i nareście kiedy się wszystko nie udało i nastąpił ów jak to nazywają...
— Ostatni rozbiór — pomógł prędko Katilina.
Mandatarjusz znowu obejrzał się na wszystkie strony.
— A tak, niby, tak... jak pan nazwałeś — jąkał się wahając. — Otóż wtedy... — zaczął spiesznie.
— Wtedy?
— Rozum stracił.
— Zwarjował do reszty, taj tylko.
— Nie wyszedł nigdy z wielkiej sali, gdzie wiszą portrety rodzinne, i rozparty w wielkiem krześle poręczowem jakby na tronie, powtarzał raz po raz z uroczystą powagą: Niepozwalam! Protestuję! Czasami tylko wpadał w dziki szał, w jakiś ferwor niepohamowany a wtedy brońże Boże przystąpić do niego. Starosta dobywał nieodstępnej od boku karabeli, i wymachiwał jak opętany na wszystkie strony a co ostrzem ugodził w wielki stół dębowy, to zawsze zawołał okropnym głosem: Masz, zdrajco Potocki! A tom ci zajechał psie Branicki! To dla ciebie infamisie Poniński! I tak rąbał nieustannie, coraz nowe wygłaszając nazwiska, aż znużony, zziajany, zapieniony, powalił się