— I to wszystko uchodziło? — zapytał jeszcze raz Katilina.
— Musiało mości dobrodzieju — odparł mandatarjusz z dumą — moja głowa a starościca pieniądze zaradziły każdemu niebezpieczeństwu.
— Można się bezpiecznie spuścić na takich pomocników — poderwał aktuarjusz z dowcipnym uśmiechem, chcąc koniecznie jakimś komplementem podkadzić pryncypałowi.
Pan mandatarjusz uśmiechnął się zadowolony.
— Jużto muszę sobie oddać tę sprawiedliwość — rzekł z znaczącym uśmiechem — że mogę spuścić się w każdym razie na moją mózgownicę. Nie chwaląc się bynajmniej, mógłbym, mości dobrodzieju zmierzyć się śmiało i z najsławniejszym adwokatem.
— No, o tem potem, mój łaskawco dobrodzieju — przerwał Katilina. — Naprzód skończ opowiadanie.
— Strasznieś pan widzę ciekawy — odparł mandatarjusz trochę urażony. — Już mi nie wiele pozostaje dodać. Pan starościc gospodarował tym trybem lat trzydzieści, a przez ten czas nawykli już powoli do niego i chłopi i oficjaliści, i dziwactwa i warjacje jego przestały już dziwić okolicę. Częste z początku skargi do powiatu i kryminału urwały się z czasem zupełnie, bo jak powiedziałem moja głowa a pańskie dukaty umiały zaradzić wszystkiemu, i z góry zapobiegały każdemu niebezpieczeństwu. Ale wtem niespodziewana zbliżyła się katastrofa.
— Katastrofa?! — powtórzył Katilina, i z ciekawością na pół podniósł się z sofy.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/84
Ta strona została skorygowana.